Dieta sposobem na życie, czyli jak wytrwać wśród ograniczeń
W dobie miłościwie nam
panującego Internetu dostęp do informacji mamy natychmiastowy. Wyszukiwanie
diet: zdrowotnych, odchudzających, oczyszczających, odmładzających itp. jest w
zasadzie tylko kwestią naszej wyobraźni zaprawionej odrobiną kreatywności.
Bywa, że na fali aktualnie panującej mody jesteśmy skłonni bezkrytycznie
rozpocząć jakąś dietę. Niestety często nie udajemy się po pomoc do specjalisty
dietetyka czy lekarza, a stosujemy to samo, co Krysia, Marysia czy Zuzia i
jesteśmy rozczarowani, kiedy efekt jest inny. Absolutnie nie zamierzam
krytykować czy wywyższać żadnego sposobu odżywiania, bo zdecydowanie nie jestem
specjalistą, chcę się tylko podzielić refleksją na temat naszej motywacji, gdy
chodzi o odżywianie. Dla mnie dieta to sposób życia, choć przyznaję, że
miewałam gorsze okresy, w których nie traktowałam jedzenia z należytą uwagą i
popełniałam żywieniowe grzeszki.
Ale po kolei: ostanie dwa
miesiące jadłam wszystko, co mi się zamarzyło, było to zalecenie lekarza
alergologa. Chodziło o kontakt z ewentualnymi alergenami oraz reakcję systemu
odpornościowego na nieszkodliwe same w sobie składniki obecne w żywności.
Wcześniej do wyeliminowanej
w dzieciństwie laktozy dołączył gluten, a na końcu histamina i salicylany. Od
lat też jestem na diecie FODMAP (dieta w zespole jelita drażliwego). Jednym
słowem jadłam bardzo niewiele produktów i w zasadzie byłam szczęśliwa.
Dlaczego? Bo czułam się dużo lepiej. Do tak restrykcyjnego sposobu odżywiania
skłoniły mnie uciążliwe dolegliwości, których miałam serdecznie dość. Dokuczały
mi bóle brzucha i ciągłe wymioty, zaparcia, bóle głowy i stawów, wysypki,
pokrzywki, wodnisty katar i łzawienie oczu, a przede wszystkim uporczywe
zmęczenie. Zmęczenie tak duże, że czasem nawet podniesienie powiek to było nie
lada wyzwanie.
Wyników badań jeszcze nie
ma, więc na razie pominę przyczynę, która mogła powodować takie dolegliwości.
Dziś bardziej refleksyjnie jak się tworzą w głowie nawyki żywieniowe, które są
z nami przez całe życie.
Nigdy nie stosowałam żadnych
diet odchudzających, nie ulegałam modą na jakiś sposób odżywiania. Pewnie nie
zawsze było to w 100% zdrowe jedzenie, ale bazowało na dużej ilości owoców i
warzyw.
Zawsze żartowałam, że miłość
do surowizny rozkwitła u mnie jeszcze przed narodzinami. Moja Mama, będąc w
ciąży, jadała ją w ilościach hurtowych, czasem wprost z krzaków. Podwieczorek w
postaci surowego kalafiora czy kilograma śliwek w jej ciążowym menu bywały
stałymi pozycjami. Gdybym była w ciąży na pewno spróbowałabym przekonać do
zieleniny maluszka jeszcze będącego w moim brzuchu.
Nie wiem, czy byłam jakimś wyjątkowym dzieckiem,
czy może fakt, że kilka lat temu nie było w sklepach tylu słodyczy i innych nie
zawsze zdrowych produktów, ale moją ulubioną słodkością była gorzka czekolada,
bakalie i orzechy. Wbite do głowy słowa Mamy: „Po tym będzie bolał cię brzuch!
Od tej ilości cukru wypadną ci wszystkie zęby”, poskutkowały odrzuceniem
wszelkich kolorowych, nafaszerowanych barwnikami słodyczy, chipsów czy fast
foodów. Do dziś nie jestem w stanie napić się coli czy zjeść landrynek. Więc w
moim przypadku można powiedzieć, że gust żywieniowy wykształcił się w
dzieciństwie.
Najszybciej i najefektowniej
objawiła się nietolerancja na laktozę. Temat alergii i nietolerancji u dzieci
nie był tak rozpowszechniony, jak teraz, gdzie maluchy już w żłobku mają swoje
zakazy pilnie przestrzegane przez personel. Ja dorastałam w czasach, gdy mleko
plus dziecko to była równość. I tak mimo ustnych i pisemnych notek Mamy, by
dziecku nie podawać mleka i jego produktów zdarzała się jakaś nadgorliwa pani
na kolonii czy obozie, która uraczyła mnie tymi zdrowymi produktami. Oczywiście
jednorazowo, bo po całej ferii atrakcji, jakie zapewniał mój układ trawienny,
już nikt nie miał odwagi podawać mi mleka. Miałam też liczne wysypki, pokrzywki
po zjedzeniu różnych produktów np. truskawek, czy kakao. Wysypki mnie nie
zrażały i raczej i tak jadałam trefne smakołyki. Z powodu ciągłej anemii całe
dzieciństwo byłam faszerowana tatarami i innymi wyrobami mięsnymi, chyba były
mi potrzebne, bo chętnie je jadłam.
Moja dieta już od dziecka
była oparta głównie na słuchaniu swojego wewnętrznego głosu, choć nie do końca
miałam świadomość, dlaczego po niektóre produkty sięgam a niektóre, mimo że
zdrowe odrzucam.
Już, jako dziecko niechętnie
jadłam chleb i produkty zawierające duże ilości glutenu.
Za to darzyłam wręcz
nieprawdopodobną miłością sól. Nigdy, nawet na chwile z niej nie zrezygnowałam.
Po latach dowiedziałam się, że przy niskim ciśnieniu ma ona bardzo dobroczynny
wpływ na organizm.
Obecnie nie jem laktozy i
glutenu, a ten rok zaczęłam od histaminowej diety eliminacyjnej, czyli na dobrą
sprawę w mojej kuchni zostało niewiele składników. Na dobre pożegnałam się też
z cukrem, było go coraz mniej, a teraz nastąpiła ostateczna eliminacja. Często
znajomi mnie pytają: „Jak ty tak możesz? Nie jest ci przykro, my zajadamy się
pysznościami, a ty masz taki mały wybór?” Czy faktycznie to takie duże
wyrzeczenie i jak ja sobie radzę, chociażby w czasie PMS toć to kobietą jestem
i jakoś trzeba przeżyć?
Nie wiem, jak to jest być na
diecie odchudzającej, bo nigdy ich nie stosowałam. Nawet jeśli zdarzyło mi się
przytyć, to nie sięgałam po jakieś specjalne diety, a po prostu wracałam na
bardziej utarte, zdrowsze szlaki i więcej ćwiczyłam – zawsze lubiłam ruch. Jeśli
chodzi o sposoby odżywiania związane ze stanem zdrowia, to bardzo ważne jest
nasze głębokie przekonanie w słuszność naszych poczynań.
Przez długie lata byłam
pracoholikiem, żyjącym głównie na walizkach, cierpiącym na notoryczny brak
czasu jednak, co trzeba tu podkreślić nigdy w swoim życiu nie jadłam niczego w
fast foodzie, wpojone w dzieciństwie zasady trwały we mnie. Ale powiedzmy sobie szczerze, święta nie
byłam i miałam na sumienia grzeszki typu zapominania o jedzeniu śniadania, a
czasem i obiadu.
Alergie, nietolerancje,
Hashimoto czy zapalenie żołądka i dwunastnicy już były przesłankami, by mocno
pochylić się nad dietą. A po wykryciu hiperinsulinizmu i roztoczeniu wizji
cukrzycy w przyszłości musiałam zastosować się do wielu zaleceń czy tego
chciałam, czy nie. Najtrudniej było mi nauczyć się regularnie jeść pięć
posiłków dziennie. Początkowo musiałam wspomagać się budzikiem przypominającym
mi, że czas zjeść. Jednak organizm szybko pojął, że to mu służy i przestawił
się na inne tory. Wierzcie mi, wcale nie jest tak trudno zabrać ze sobą zdrową
przekąskę i ją zjeść o odpowiedniej porze dnia nawet będąc poza domem. I powoli
dochodzę do kluczowego słowa MOTYWACJA. Wizja pogarszającego się stanu zdrowia
czy chociażby otyłość (przy zaburzeniach hormonalnych nie tak łatwo pozbyć się
żadnego zbędnego kilograma), która w przypadku mojego słabego układu kostnego
jest bardzo mało pożądana, to dość mocna motywacja. A jak ją dodatkowo
wspomogłam?
Po pierwsze:
przeanalizowałam moje nawyki żywieniowe od dzieciństwa. Dzięki Mamie wiele było
dobrego na tym polu. I może faktycznie łatwiej mi rezygnować ze śmieciowego
jedzenia.
Po drugie: odkryłam, że w
zasadzie dość uważnie słuchałam podpowiedzi swojego organizmu, oczywiście
zdarzały się wpadki i wielki bunt. Nie raz dowód rzeczowy w postaci trądziku na
twarzy obwieszczał wszystkim mój brak rozsądku i zajadanie smutków ukochana
gorzką czekoladą. Ideałem nie jestem.
Po trzecie: przed
przystąpieniem do radykalnych zmian w diecie jak np. całkowite wykluczenie
glutenu, a więc równoczesne porzucenie ulubionych świeżutkich pachnących
bajgli, dużo czytałam o czekającej mnie zmianie. Jakby nastrajałam się na nowe
częstotliwości. Czytałam, dlaczego coś mi szkodzi, co będzie powodowało, jeśli
nie zmienię, a także, dlaczego ta zmiana jest tak atrakcyjna, choć może na
pierwszy rzut oka na talerz tej atrakcyjności nie widać.
Po czwarte: przygotowałam
sobie zamienniki, na przykład na tym pierwszym etapie słodycze zastąpiłam
bakaliami, orzechami (teraz w etapie histaminowym na razie nie ma i tego w
diecie). Akurat ja lubię różne owoce w tym suszone, a także ziarna, ziarenka.
Po piąte: wyprawiłam pogrzeb
produktom, z którymi się rozstawałam. Jestem łakomczuchem, dlatego odpowiednia
oprawa była mi niezbędna. Pewnie większość z Was tak miała i to nie raz, że
pojawiał się ból np. wątroby po jakiejś kartkóweczce i od razu cisnęły się na
usta słowa: „Więcej tego nie zjem!” Oczywiście, dopóki kłujący ból przypomina o
konsekwencjach, to faktycznie raczej nie zjemy. Jednak gdy nasze życie wraca do
normy, ba zaczyna trącić nudą, nagle pojawia się jak wyczarowany wspaniały
zapach wyklętej potrawy i kusi, i nęci. I cóż ulegamy, bo przecież istnieje
prawdopodobieństwo, że te wspaniałe delicje nie są już takie trujące i nie
będzie żadnych skutków ubocznych. Dlatego ważne jest odpowiednie pożegnanie,
żeby ten ostatni raz był faktycznie ostatni.
Mimo dość dobrych
nawyków, które zaszczepiła we mnie Mama, do zdrowego jedzenia i ruchu, z
którego sama nigdy nie rezygnowała, tempo życia, jakim żyłam, sprawiło, że nie
zawsze obchodziłam się ze swoim ciałem jak ze świątynią. Stres, miliony godzin
spędzone przed komputerem i w samochodzie, nieprzespane noce to moje grzechy
główne. Ile jest takich kobiet, które siebie i swoje potrzeby widzą na samym
końcu? Tyrających od świtu do nocy pracowników korporacji. Zapracowanych matek,
dbających o: pociechy, domy, rodziny, które nie mają czasu spokojnie zjeść.
Niestety często dopiero choroby sprawiają, że zwalniamy i próbujemy naprawić
zaniedbania, których się dopuszczamy. Szkoda, że tak późno, ale w dzisiejszym
pędzącym jak szaleniec po autostradzie życiu tak niestety już jest. Jeśli już
zatrzymaliśmy się na ten ułamek sekundy i dostrzegliśmy, że warto zdrowiej
jeść, zdrowiej żyć to przygotujmy się dobrze do zmian i już nie wracajmy na
ścieżki prowadzące donikąd.
Komentarze
Prześlij komentarz
Pisząc komentarz, wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych. Więcej w polityce prywatności.