Dieta sposobem na życie, czyli jak wytrwać wśród ograniczeń


W dobie miłościwie nam panującego Internetu dostęp do informacji mamy natychmiastowy. Wyszukiwanie diet: zdrowotnych, odchudzających, oczyszczających, odmładzających itp. jest w zasadzie tylko kwestią naszej wyobraźni zaprawionej odrobiną kreatywności. Bywa, że na fali aktualnie panującej mody jesteśmy skłonni bezkrytycznie rozpocząć jakąś dietę. Niestety często nie udajemy się po pomoc do specjalisty dietetyka czy lekarza, a stosujemy to samo, co Krysia, Marysia czy Zuzia i jesteśmy rozczarowani, kiedy efekt jest inny. Absolutnie nie zamierzam krytykować czy wywyższać żadnego sposobu odżywiania, bo zdecydowanie nie jestem specjalistą, chcę się tylko podzielić refleksją na temat naszej motywacji, gdy chodzi o odżywianie. Dla mnie dieta to sposób życia, choć przyznaję, że miewałam gorsze okresy, w których nie traktowałam jedzenia z należytą uwagą i popełniałam żywieniowe grzeszki.

Długi weekend majowo-czerwcowy spędziłam w szpitalu na oddziale Alergologicznym. Powodem nie było spektakularne spuchnięcie po ukąszeniu przez pszczołę czy gigantyczna wysypka po innym alergenie. Pobyt był zaplanowany i miał na celu przyjrzenie się moim alergią i nietolerancją głównie pokarmowym. Snując się po przyszpitalnym parku, myślałam o tym, jak to będzie wrócić znów do rygorystycznej, mocno eliminacyjnej diety. Dwa miesiące całkowitej żywieniowej dyspensy, „hulaj duszo, piekła nie ma”, a teraz powrót do rzeczywistości, specyficznej rzeczywistości. Czy moja motywacja będzie równie silna i przetrwa kolejne wyzwanie?


Ale po kolei: ostanie dwa miesiące jadłam wszystko, co mi się zamarzyło, było to zalecenie lekarza alergologa. Chodziło o kontakt z ewentualnymi alergenami oraz reakcję systemu odpornościowego na nieszkodliwe same w sobie składniki obecne w żywności.
Wcześniej do wyeliminowanej w dzieciństwie laktozy dołączył gluten, a na końcu histamina i salicylany. Od lat też jestem na diecie FODMAP (dieta w zespole jelita drażliwego). Jednym słowem jadłam bardzo niewiele produktów i w zasadzie byłam szczęśliwa. Dlaczego? Bo czułam się dużo lepiej. Do tak restrykcyjnego sposobu odżywiania skłoniły mnie uciążliwe dolegliwości, których miałam serdecznie dość. Dokuczały mi bóle brzucha i ciągłe wymioty, zaparcia, bóle głowy i stawów, wysypki, pokrzywki, wodnisty katar i łzawienie oczu, a przede wszystkim uporczywe zmęczenie. Zmęczenie tak duże, że czasem nawet podniesienie powiek to było nie lada wyzwanie.  
Wyników badań jeszcze nie ma, więc na razie pominę przyczynę, która mogła powodować takie dolegliwości. Dziś bardziej refleksyjnie jak się tworzą w głowie nawyki żywieniowe, które są z nami przez całe życie. 

Nigdy nie stosowałam żadnych diet odchudzających, nie ulegałam modą na jakiś sposób odżywiania. Pewnie nie zawsze było to w 100% zdrowe jedzenie, ale bazowało na dużej ilości owoców i warzyw.
Zawsze żartowałam, że miłość do surowizny rozkwitła u mnie jeszcze przed narodzinami. Moja Mama, będąc w ciąży, jadała ją w ilościach hurtowych, czasem wprost z krzaków. Podwieczorek w postaci surowego kalafiora czy kilograma śliwek w jej ciążowym menu bywały stałymi pozycjami. Gdybym była w ciąży na pewno spróbowałabym przekonać do zieleniny maluszka jeszcze będącego w moim brzuchu.
Nie wiem, czy byłam jakimś wyjątkowym dzieckiem, czy może fakt, że kilka lat temu nie było w sklepach tylu słodyczy i innych nie zawsze zdrowych produktów, ale moją ulubioną słodkością była gorzka czekolada, bakalie i orzechy. Wbite do głowy słowa Mamy: „Po tym będzie bolał cię brzuch! Od tej ilości cukru wypadną ci wszystkie zęby”, poskutkowały odrzuceniem wszelkich kolorowych, nafaszerowanych barwnikami słodyczy, chipsów czy fast foodów. Do dziś nie jestem w stanie napić się coli czy zjeść landrynek. Więc w moim przypadku można powiedzieć, że gust żywieniowy wykształcił się w dzieciństwie. 

Najszybciej i najefektowniej objawiła się nietolerancja na laktozę. Temat alergii i nietolerancji u dzieci nie był tak rozpowszechniony, jak teraz, gdzie maluchy już w żłobku mają swoje zakazy pilnie przestrzegane przez personel. Ja dorastałam w czasach, gdy mleko plus dziecko to była równość. I tak mimo ustnych i pisemnych notek Mamy, by dziecku nie podawać mleka i jego produktów zdarzała się jakaś nadgorliwa pani na kolonii czy obozie, która uraczyła mnie tymi zdrowymi produktami. Oczywiście jednorazowo, bo po całej ferii atrakcji, jakie zapewniał mój układ trawienny, już nikt nie miał odwagi podawać mi mleka. Miałam też liczne wysypki, pokrzywki po zjedzeniu różnych produktów np. truskawek, czy kakao. Wysypki mnie nie zrażały i raczej i tak jadałam trefne smakołyki. Z powodu ciągłej anemii całe dzieciństwo byłam faszerowana tatarami i innymi wyrobami mięsnymi, chyba były mi potrzebne, bo chętnie je jadłam.      
Moja dieta już od dziecka była oparta głównie na słuchaniu swojego wewnętrznego głosu, choć nie do końca miałam świadomość, dlaczego po niektóre produkty sięgam a niektóre, mimo że zdrowe odrzucam.
Już, jako dziecko niechętnie jadłam chleb i produkty zawierające duże ilości glutenu.
Za to darzyłam wręcz nieprawdopodobną miłością sól. Nigdy, nawet na chwile z niej nie zrezygnowałam. Po latach dowiedziałam się, że przy niskim ciśnieniu ma ona bardzo dobroczynny wpływ na organizm. 


Obecnie nie jem laktozy i glutenu, a ten rok zaczęłam od histaminowej diety eliminacyjnej, czyli na dobrą sprawę w mojej kuchni zostało niewiele składników. Na dobre pożegnałam się też z cukrem, było go coraz mniej, a teraz nastąpiła ostateczna eliminacja. Często znajomi mnie pytają: „Jak ty tak możesz? Nie jest ci przykro, my zajadamy się pysznościami, a ty masz taki mały wybór?” Czy faktycznie to takie duże wyrzeczenie i jak ja sobie radzę, chociażby w czasie PMS toć to kobietą jestem i jakoś trzeba przeżyć?
Nie wiem, jak to jest być na diecie odchudzającej, bo nigdy ich nie stosowałam. Nawet jeśli zdarzyło mi się przytyć, to nie sięgałam po jakieś specjalne diety, a po prostu wracałam na bardziej utarte, zdrowsze szlaki i więcej ćwiczyłam – zawsze lubiłam ruch. Jeśli chodzi o sposoby odżywiania związane ze stanem zdrowia, to bardzo ważne jest nasze głębokie przekonanie w słuszność naszych poczynań.
Przez długie lata byłam pracoholikiem, żyjącym głównie na walizkach, cierpiącym na notoryczny brak czasu jednak, co trzeba tu podkreślić nigdy w swoim życiu nie jadłam niczego w fast foodzie, wpojone w dzieciństwie zasady trwały we mnie.  Ale powiedzmy sobie szczerze, święta nie byłam i miałam na sumienia grzeszki typu zapominania o jedzeniu śniadania, a czasem i obiadu.
Alergie, nietolerancje, Hashimoto czy zapalenie żołądka i dwunastnicy już były przesłankami, by mocno pochylić się nad dietą. A po wykryciu hiperinsulinizmu i roztoczeniu wizji cukrzycy w przyszłości musiałam zastosować się do wielu zaleceń czy tego chciałam, czy nie. Najtrudniej było mi nauczyć się regularnie jeść pięć posiłków dziennie. Początkowo musiałam wspomagać się budzikiem przypominającym mi, że czas zjeść. Jednak organizm szybko pojął, że to mu służy i przestawił się na inne tory. Wierzcie mi, wcale nie jest tak trudno zabrać ze sobą zdrową przekąskę i ją zjeść o odpowiedniej porze dnia nawet będąc poza domem. I powoli dochodzę do kluczowego słowa MOTYWACJA. Wizja pogarszającego się stanu zdrowia czy chociażby otyłość (przy zaburzeniach hormonalnych nie tak łatwo pozbyć się żadnego zbędnego kilograma), która w przypadku mojego słabego układu kostnego jest bardzo mało pożądana, to dość mocna motywacja. A jak ją dodatkowo wspomogłam?
Po pierwsze: przeanalizowałam moje nawyki żywieniowe od dzieciństwa. Dzięki Mamie wiele było dobrego na tym polu. I może faktycznie łatwiej mi rezygnować ze śmieciowego jedzenia. 

Po drugie: odkryłam, że w zasadzie dość uważnie słuchałam podpowiedzi swojego organizmu, oczywiście zdarzały się wpadki i wielki bunt. Nie raz dowód rzeczowy w postaci trądziku na twarzy obwieszczał wszystkim mój brak rozsądku i zajadanie smutków ukochana gorzką czekoladą. Ideałem nie jestem.

Po trzecie: przed przystąpieniem do radykalnych zmian w diecie jak np. całkowite wykluczenie glutenu, a więc równoczesne porzucenie ulubionych świeżutkich pachnących bajgli, dużo czytałam o czekającej mnie zmianie. Jakby nastrajałam się na nowe częstotliwości. Czytałam, dlaczego coś mi szkodzi, co będzie powodowało, jeśli nie zmienię, a także, dlaczego ta zmiana jest tak atrakcyjna, choć może na pierwszy rzut oka na talerz tej atrakcyjności nie widać.

Po czwarte: przygotowałam sobie zamienniki, na przykład na tym pierwszym etapie słodycze zastąpiłam bakaliami, orzechami (teraz w etapie histaminowym na razie nie ma i tego w diecie). Akurat ja lubię różne owoce w tym suszone, a także ziarna, ziarenka.

Po piąte: wyprawiłam pogrzeb produktom, z którymi się rozstawałam. Jestem łakomczuchem, dlatego odpowiednia oprawa była mi niezbędna. Pewnie większość z Was tak miała i to nie raz, że pojawiał się ból np. wątroby po jakiejś kartkóweczce i od razu cisnęły się na usta słowa: „Więcej tego nie zjem!” Oczywiście, dopóki kłujący ból przypomina o konsekwencjach, to faktycznie raczej nie zjemy. Jednak gdy nasze życie wraca do normy, ba zaczyna trącić nudą, nagle pojawia się jak wyczarowany wspaniały zapach wyklętej potrawy i kusi, i nęci. I cóż ulegamy, bo przecież istnieje prawdopodobieństwo, że te wspaniałe delicje nie są już takie trujące i nie będzie żadnych skutków ubocznych. Dlatego ważne jest odpowiednie pożegnanie, żeby ten ostatni raz był faktycznie ostatni.   

Po szóste: w chwilach żywieniowego smutku, wyobrażałam sobie, jak to będzie, jak już będę mogła jeść niektóre produkty, albo jakie stworzę nowe przepisy na ulubione potrawy, z których bezpowrotnie trzeba wyrzucić szkodliwe dla mnie produkty. Ponieważ nietolerancji mam bardzo dużo to tak naprawdę zostaje mi niewielkie pole do popisu. Ale to mnie tylko zachęca do przeglądania książek kucharskich w poszukiwaniu ciekawych przepisów i ich modyfikacji. Może oglądanie zdjęć pyszności w momencie, kiedy spożywa się głównie ryż to narażanie się na złamanie dyscypliny, mi jednak to pomaga.


Mimo dość dobrych nawyków, które zaszczepiła we mnie Mama, do zdrowego jedzenia i ruchu, z którego sama nigdy nie rezygnowała, tempo życia, jakim żyłam, sprawiło, że nie zawsze obchodziłam się ze swoim ciałem jak ze świątynią. Stres, miliony godzin spędzone przed komputerem i w samochodzie, nieprzespane noce to moje grzechy główne. Ile jest takich kobiet, które siebie i swoje potrzeby widzą na samym końcu? Tyrających od świtu do nocy pracowników korporacji. Zapracowanych matek, dbających o: pociechy, domy, rodziny, które nie mają czasu spokojnie zjeść. Niestety często dopiero choroby sprawiają, że zwalniamy i próbujemy naprawić zaniedbania, których się dopuszczamy. Szkoda, że tak późno, ale w dzisiejszym pędzącym jak szaleniec po autostradzie życiu tak niestety już jest. Jeśli już zatrzymaliśmy się na ten ułamek sekundy i dostrzegliśmy, że warto zdrowiej jeść, zdrowiej żyć to przygotujmy się dobrze do zmian i już nie wracajmy na ścieżki prowadzące donikąd.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Ach… ma pani EDS, a… to taka pani uroda!”

Dworcowa ławka ratująca życie i Teoria Łyżek

Galeria Forty/Forty

Doktor Google i profesor Haus, czyli jak doszło do diagnozy

Medyczne zebry

Jaka matka taka córka

Terror bólu kontra barbarzyńska rehabilitacja